środa, 23 sierpnia 2017

Dla Ojczyzny ratowania przeprawim się przez San


* to zdjęcie zostało niedawno przycięte

Po odżywczym a zarazem komarowym (do momentu rozhajcowania ogniska) noclegu nad jeziorem Jaworowskim lub jak niektórzy twierdzą - Jaworskim Morzem, ruszamy ku granicy. Wróciły upały ale jadąc nową, odszczeloną, szybką drogą Lwów-Przemyśl chłodzi nas wiatr, a kilometry stukają dość szybko.

Pod sklepem, popijając kwas z nalewaka, dowiadujemy się, że wyglądamy jak muzułmanie i powinniśmy się ogolić (ale tylko ja i Michał). Dostajemy także namiary na świetny nocleg w Polszczy, w kolejnym zalanym kamieniołomie w Trokach.


Przy granicy robimy zapasy, głównie w postaci płynnych pamiątek i ruszamy na bramki. Tym razem poszło bardzo szybko, a celniczki traciły zapał do przeszukiwania sakw widząc brudne skarpetki. Przechodzimy na drugą stronę i udajemy się do sklepu, gdzie rozkoszujemy się klimatyzowanym wnętrzem oraz obfitością produktów. 
Docieramy nad jezioro w Trokach i wpadamy po biodra w polską rzeczywistość: "Zakaz kąpieli, biwakowania i łowienia z łodzi". Hmm... Gdybyśmy nie oddawali się studiowaniu logiki nasz plan popływania w jeziorze i rozbicia namiotu mógłby wziąć w łeb. Szczęśliwie, nie planowaliśmy połowu z łodzi, więc zakazu na pewno nie uda nam się złamać, jeśli ograniczymy się do biwakowania i kąpieli.
Woda bardzo przyjemna, ładny zachód słońca. Robię time-lapse z gopro, ale zanim słońce zachodzi kończy się miejsce na karcie pamięci. Znak to, że i nasza tułaczka dobiega powoli końca. Co ja piszę!? Kończy się przyjemna część wyjazdu z zaczyna tułaczka pociągami do Warszawy, oczywiście z rowerami czyli pełen komfort podróży i wystawianie na próbę wiary w PKP.

Rano Michał rusza do sklepu po serek i donosi, że lokalna elita już spożywa przy nim wódkę. Nawet na Ukrainie tego nie grali (pod sklepem, bo gdzie indziej tak). Mamy zapas czasu do pociągu, więc obieramy dłuższą, aczkolwiek ciekawszą drogę do Przemyśla. Hasło przewodnie tej trasy to PROM. Ekstra! na pewno będzie zabawa.

Najpierw zjeżdżamy w złą drogę, potem błądzimy trochę w kukurydzy. Ostatecznie docieramy do przeprawy promowej przez San, a miły pan promiarz stacza heroiczną walkę z topielą by dotrzeć na nasz brzeg. Totalna sielanka, ruch na przeprawie mały, bo rolnicy czekają ze żniwami - podobno.
Kąpiel w Sanie wspaniała, czysta woda, prąd... niestety trzeba ruszać dalej, bo nasz pociąg odjeżdża jakoś po 12, o bliżej niesprecyzowanej porze.

W Przemyślu oczywiście okazuje się, że już odjechał. Do kolejnego 2 godziny. Michał decyduje się nas opuścić by kontynuować roztoczańską sielankę z Dorotą. Pa pa.
Reszta drużyny dowiaduje się, że największą stratą związaną z portfelem nie była karta SD, ale dokument uprawniający do 51% zniżki na przejazdy koleją...
Nie przedłużając, bez większych przygód docieramy do Krakowa. Zaraz, zaraz. PKP i brak adrenaliny? Niemożliwe.
Mając 70 minut zapasu oczywiście nie zdążamy na przesiadkę w Krakowie i Ernest Malinowski daje nam znać o swoim odjeździe tylko informacją, że był opóźniony, niestety nie na tyle byśmy na niego zdążyli. Jemy zapiekanki i spędzamy noc w Krakowie. Rano kulamy się do Warszawy. Koniec.

Zapowiadałem telefonowanie do wójta. Na googlach udało mi się znaleźć sklep, w którym po kradzieży kosmetyczki uzupełniałem zapasy szczoteczek do zębów. Odbiera facet, który twierdzi, że nie ma pojęcia dlaczego jego numer tam figuruje. Następnie dzwonię do rady gminy, która jak się okazało znajdowała się tuż obok tegoż sklepu: https://goo.gl/maps/GCkZYu6voes
Niestety wójt śpi.

Skontaktowałem się także z Maryanką (osoba nr 1), u której spaliśmy we Lwowie. Mówi, że pojedzie na Zachidfest, wielki festiwal muzyczny, który lada dzień ma odbyć się w miejscu gdzie spaliśmy, czyli Czarownej Dolinie. Ostatecznie nie jedzie, ale dzwoni do rady gminy (osoba nr 2), która podaje jej numer do właściciela sklepu (osoba nr 3), który pyta w sklepie o portfel i namierza gościa, który go znalazł (nr 4). Dostaję informację, że dokumenty gdzieś są i czekam na szczegóły.

Następnie znalazca przekazał portfel znajomemu (osoba nr 5), który jechał do Lwowa, od którego na miejscu odebrała portfel Maryanka (znowu nr 1). Maryanka miała za jakiś czas lecieć do Meksyku z Warszawy. Niestety w tym czasie byłem poza Warszawą więc Maryanka będąc z Warszawie przekazała portfel dwóm moim znajomym (nr 6). Oni przekazali portfel mi :)
Sporo osób i ponad miesiąc trwania, ale akcja udana. Brakło tylko niewielkiej sumy w hrywnach.






środa, 16 sierpnia 2017

Droga w stronę granicy i grabież

Okradziono mnie.
Po kościołach udaliśmy się zgodnie z poleceniem gentlemana spod sklepu do Czarownej Doliny, gdzie nad jeziorami są chatki.





Na miejscu okazało się że to jest bardziej ośrodek wypoczynkowy obok kilku stawów, ale i tak było fajnie. Administrator powiedział że nie ma wolnych miejsc, ale namiot możemy stawiać gdzie się nam podoba za darmo bo "wy turisty". Mogliśmy też korzystać ze służbowej łazienki ku wielkiemu oburzeniu całej obsługi.
Rozbiliśmy się nad stawem przy, jak się mówi na Ukrainie, kulturnych stoliczkach.  W tej dolinie organizowany jest co roku Zachidfest, duża muzyczną impreza która lada dzień się rozpocznie. Póki co, są tam tylko dzieciaki na kolonii.

Sporo rzeczy zostawiliśmy na noc do suszenia, obok stały rowery, sakwy na szczęście były w namiocie. W nocy ktoś z pomiędzy tego wszystkiego buchnął moja kosmetyczkę ze szczoteczką, grzebieniem, chusteczkami i tępymi obcinaczkami. Niezły łup, a dla mnie nawet lepiej bo nie musiałem już myć zębów. Jednak atmosfera trochę siadła i zrobiło się trochę nie fajnie. Jedziemy dalej ku granicy, nad kolejne jezioro

Jedziemy polnymi drogami pomiędzy chmarami bocianów. Cały dzień w upale. Docieramy do miasteczka gdzie  jedziemy do kolejnego opuszczonego kościoła.






Tym razem nie ma wejścia ani kartki na zamkniętych drzwiach. Kościół niezłe zachowany z zewnątrz. Baczny obserwator zauważa jednak niewielkie wejście do katakumbów z boku zakrystii. Odsuwamy pajęczyny i zapalamy czołówki - zobaczymy przynajmniej podziemia. Znajdujemy wieko skrzyni i wejście do głównego gmachu. Warto było sprawdzić, klimat totalnie jak w Diablo 1!


Docieramy nad jezioro. Kąpiemy się wieczorem i rano w zalanym kamieniołomie. Ekstra! Można pływać między koronami drzew. Wchodząc na gałąź w koronie mimo wody można poczuć się jak małpa :) 
W międzyczasie okazuje się że zgubiłem portfel, najprawdopodobniej w którymś sklepie. W ostatnim nikt nie widział, reszta za daleko. Tracimy niewielką ilość gotówki, niestety też zapasową kartę sd.
Dopiero później okazuje się że straciłem też legitymacje i pociągi będą mnie kosztować dwa razy więcej. Szkoda, ale może się jeszcze znajdzie. Będę telefonowal do wójta!
Tymczasem granica z Polską coraz bliżej...

sobota, 12 sierpnia 2017

Opuszczone kościoły ziemii lwowskiej

Na pierwszym zdjęciu warienki, bo jak powiedział Pietia "warienki to sila!".
Ok
Ze Lwowa pojechaliśmy na południe gdzie wg rekomendacji Maryanki były fajne zrujnowane kościoły. Chcieliśmy jechać już ku granicy w Medyce więc trasa nam mniej więcej pasowała.

Pierwszy kościół w Wołkowie stał całkiem otwarty. W sklepieniu świeciła malownicza dziura, świeciło słońce i śpiewały ptaki. Dosyć nietypowo.

Po deszczowym dniu we Lwowie wróciły umiarkowane upały. Nie byliśmy zbyt szybcy więc był to jedyny tego dnia odwiedzony kościół.

Dojechaliśmy nad jezioro. Miejsce znaleźliśmy z mapy - idealne! Było późno więc poszliśmy spać. Rano okazało się że woda niestety nie nadaje się dla nas do użytku. Uznaliśmy że nasza miejscówka ma niezbyt wiele śmieci. Potem znaleźliśmy dziurę że śmieciami - parę butelek nad jeziorem to normalka.
Rano przyszły dwie panie z krowami, a potem z lasu wyskoczył pies malamut, który narażając życie na jezdni przez jakiś czas nam towarzyszył.

Kolejny kościół był kilkanaście km dalej w Hodowicy. Tutaj kościół był zamknięty i należało dzwonić na numer z kartki. Odebrała bardzo rozentuzjazmowana z naszego powodu pani, skąd przyjechaliśmy, czy zostaniemy na mszę itd. Niestety kościół otworzyła nam jej córka która w ogóle nic nie mówiła, zła że nie może sobie w spokoju słuchać muzyki. Na to oprowadzanie musieliśmy trochę czekać ale wcale nie próżnowaliśmy. Robiliśmy ustawiane filmiki i puszczaliśmy pod sklepem z telefonu ruski rap (od Szymona) jak przystało na rodzimą młodzież lwowskiego oblastu.

Dzwoniliśmy też do kilku ludzi z warmshowers, żeby polecili nam fajne trasy. Bardzo mili, starają się pomóc. Jeden polecił nam miejsca w których już byliśmy. Kolejny powiedział że przyjedzie za 20 min (?). Inny polecił miejsca na wschód więc po prostu pojechaliśmy na zachód w stronę kolejnego jeziora.

środa, 9 sierpnia 2017

Lwów i prohibicja

Lwów to piękne miasto ale nie można legalnie kupić alkoholu od 22 do 10. :) Kijów też chce to wprowadzić. Co na to Moskwa i Warszawa?

Jedyny deszczowy dzień poświęcony został podróży do Lwowa i jeździe po Lwowie. W trybie ekspresowym zobaczyliśmy najważniejsze miejsca i pojechaliśmy do Maryanki z warmshowers, która zechciała nas przenocować. Bardzo miła dziewczyna, informatyk z Lwowa, mieszka blisko centrum. Poleciła Michałowi fryzjera a nam targ i restaurację. Targ był ok, kupiliśmy sobie ludowe ciuchy. restauracja do dupy. Kumpel, sieć 2 lokali dla Polaków którzy przyjechali do Lwowa wydać nadmiar pieniędzy (najdroższa knajpa na Ukrainie) i zjeść w lokalnym szwejku.
Fryzurę Michała oceńcie sami. Dla autorów najbardziej obelżywych komentarzy przewidziano nagrody. 

Kolejnego dnia ruszyliśmy na cmentarz Łyczakowski a później do porzuconych kościołów ziemi lwowskiej, o których poczytacie w kolejnym poście (min. 40 dni i nocy)

Ukraińskie pociągi

Bardzo je lubimy bo są bardzo tanie. Kowel-Lwow , 240 km, 3 zł + 1.50 za rower :)
Pociągów także nie lubimy bo z rowerem trzeba się bawić i można jeździć z nim tylko tymi wolnymi
Kowel 8.40 - Lwów 14.30. 

W szybkich i dalekich rower trzeba przykryć byle czym i odkręcić koło. Każdy podaje inne informacje na ten temat, ta jest od lwowskich warmshowers. Nie można (chyba w lux klasie).

poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Drużba narodow



Po wspaniałej kuracji w sanatorium udaliśmy się po raz drugi nad jezioro Szackie, tym razem od północy. Lepiej było od południa. Następnie w knajpie o nazwie Chmielnicki wybraliśmy kilka rzeczy z kozackiego, hetmańskiego i pańskiego menu, w tym warienki czyli pierogi z ziemniakami. Je tu się dużo ziemniaków np w konfiguracji jajecznica i ziemniaki. Ludzie próbują zwabić nas na nocleg do siebie obiecując właśnie ziemniaki.

Wciąż nieco głodni ruszyliśmy przez las po piasku i kocich łbach nad kolejne jezioro już poza parkiem, po drugiej stronie Prypeci. W lesie czekają nas miła niespodzianka - Natasza kończyła właśnie 24 lata, zupełnie o tej rocznicy zapomnieliśmy. Zaproszono nas jednak do stołu na górę jedzenia, wino i bimber. Wino i bimber pije się z tych samych stakańczyków (kieliszków). Zwieńczeniem imprezy była rybna juszka z gara nad ogniskiem. Było też trochę polityki "jakby był Juszczenko to byłby asfalt do Szacka". 
Zaczęło się robić szaro więc ruszyliśmy dalej nad docelowe jezioro Piaseczno koło Lubochiny - oczem krasne. 
Sklep to miejsce wszelkich spotkań. Gdy kupowaliśmy rzeczy na kolację przyjechał na skuterze Piotr i powiedział że pokaże skrót nad jezioro. Najpierw pokazał skrót do kolejnego sklepu, było kilka rzeczy niedostępnych w pierwszym sklepie jak np chleb albo stary kolega. "5, 7 minut i jedziemy" mówi Piotr otwierając butelkę wódki, podczas gdy właściciel sklepu już zastawiał stół. "10, 15 minut i jedziemy...". 
W końcu pojechaliśmy ale ku naszemu zdziwieniu nie do jeziora tylko do Piotra."przecież mówiłem że do mnie, mieszkam obok jeziora". Było to trochę zastanawiające, ale wyszło w końcu że od początku chciał nas do siebie zaprosić. Wymęczeni, było już późno, stwierdziliśmy że śpimy u Piotra w ogródku. "No to idę obudzić żonkę".

Obudzenie żonki było dobrym posunięciem. Żonka była super miła, była też jajecznica z ziemniakami, luks ogórki perfekt, sadło (Michał chciał urwać kawałek sera to się zdziwił), no i oczywiście bimber. Po męczącym dniu udaliśmy się na zasłużony spoczynek.

Jezioro naprawdę było 50m od Piotra. Poplywalismy, potem kobiety (z żenką) lepiły warienki, dużo lepsze niż u Chmielnickiego, idealnie komponowały się z śniadaniowym kapuśniakiem. Do kapuśniaku oczywiście... 
Na Ukrainie pije się raz albo trzy razy (ewentualnie więcej). Dwa razy można tylko jak ktoś umrze.

Od Piotra pojechaliśmy nad jezioro Łuka i tam spędziliśmy noc. Teraz jedziemy pociągiem który odjechał 6.10 rano do Kowela czyli nazad. Potem chcemy się dostać na ziemię lwowską. 

Ludzie traktują nas zwykle trochę podejrzliwie przez nasz ukr-ruski. Myśłą ze jesteśmy z Białorusi albo Rosji. Potem okazuje się że z Polszy lub czasem z Polszczy i już jest lepiej "Polaki harosze ludy, mój [losowy członek rodziny] robota w Polsze." A potem babcia jakaś dodaje "tu była Polszcza w 39".

W zdjęciach ciekawy eksperyment. Jedno zdjęcie to Ukraina dzisiaj. To samo czarno białe to Ukraina 50 lat temu.



sobota, 5 sierpnia 2017

Szackie ozera

Z Lubomli ruszyliśmy szlakiem jezior. Pierwszą nic spędziliśmy nad jeziorem Zgorany, na dzikim kempingu z disco rusco, starymi namiotami (Ujsoły). Całkiem fajnie. 

Potem dotarliśmy do Szacka,  stolicy parku narodowego. Nad podobno najlepszym jeziorem spory tłum. Jeziorko bardzo fajne, sprzedają ryby i kwas. Jednak to co nas zainteresował odkryliśmy 10 km dalej. Kawałek dalej była super naturalna wiocha gdzie obudziliśmy sensacje a przynajmniej patrzono na nas  dziwnie.
Jeszcze dalej było jeszcze lepiej. Włodzimierz Krawczyk z Włodzimierza wołyńskiego budował dom koło którego spaliśmy. Lokalnie mówią o nim pan z blachy. Obok jego domu znajduje się Jezioro z gliceryną,  dobra jest ona dla skóry i dlatego kąpaliśmy się tam z wielką przyjemnością Mimo ataku ślepców. 
Pan Włodzimierz kupił dom z posesja za 10000 PLN jest szczęśliwy. Dom się rozleciał podczas remontu Więc zbudował nowy i użył tysiącletniej cegły Głównie dlatego że wokół nic nie ma oprócz ciszy i spokoju i ryb w Jeziorze i wydm nad Bugiem i pograniczników obok i pani Wiery z kozą, która daje mleko dla nas,  i dziadów po nocach śpiewających ludowe przyśpiewki.

Dziś była głównie przeprawa przez piachy po bezdrożach do granicy białoruskiej. Zaliczyliśmy kilka kolejnych jezior Michał zgubił licznik ale wrócił po niego i znalazł go po raz trzeci a teraz siedzimy w kurorcie dla starszych osób gdzie w jadłodajni puszczają piosenki z Ogniem i mieczem. Jesteśmy dla nich szanowna młodzieży bo tak nas nazywają. 

Jest nieźle. Kąpiel rano,  w środku dnia jeszcze ze dwie i jeziorko wieczorem. A piszemy do was dlatego że miły pan w Vodafonie zrobił nam internet. Mamy jeszcze kilka informacji bez znaczenia ale je pominięto. A interpunkcji brakuje bo używamy dyktanda z Googli gdyż jesteśmy zbyt leniwi na pisanie.