sobota, 7 lipca 2018

Powrót do cywilizacji

Alternatywne podejście do zdobywania szczytów - tam nie idziemy
Schodzimy do BC

BC bar menu - nic dodać nic ująć
Lokalna pralnia
Loszeci na przełączy Podróżników, na białym koniu Żakuj - negocjujemy cenę plecaka

Jak kamień w wodę
Mesa Ak-saia, troszkę się pozmieniało
Widok z obozu Ak-Saia
Suszące się paliwo u Pajzeldy
Przełęcz Podróżników
U Pajzeldy tym razem śpimy w jurcie

Powrót znanym busikiem Ak-saia

Droga do Sary-Tash
W obozie obok Artura pojawiły się konie. Poszliśmy zapytać po ile nam wezmą rzeczy, mimo, że w głębi duszy czuliśmy, że nie będzie to dolar za kilo. Witamy się ze śmiesznym Chińczyko-muzułmaninem, chyba lokalnym władcą obozowym, pytamy gdzie koniki (ludzie od loszeci, czyli koni). I teraz uwaga, scena jak z filmu, zdanie jak z książki:
"Na te słowa z jurty wyłania się Nursaid, syn Pajzeldy."Krzysiek, Wojtek, mówi. Super, bo mamy transport za dolara. Dziś? Nie, umawiamy się na za dwa dni. Te dwa dni to nasze ostatnie skiturowanie, o którym już czytaliście w poprzednim poście.

Dzień zejścia.
Wstajemy o 8, pakujemy graty- Krzysiek w godzinę, ja w trzy.
Ja to bym poszedł jeszcze na ostatni zjazd na szybko, ale są inne obowiązki. Kręcimy filmik niespodziankę. Premiera będzie kiedyś.

Pogoda jak codziennie, czyli póki co słonecznie. Nie wyobrażam sobie pakowania w środku namiotu podczas burzy śnieżnej. W nocy napadało tylko kilka cm więc nie jest źle. Suszym spalne mieszoki i pałatku. pakujemy wory. Zdradzę od razu że wyszło po 22 i 23 kg, ważenie nastąpiło na drugi dzień na dole. Palimy papierowe śmieci ale kiepsko nam idzie.

Poznaliśmy nowego osobnika. Przyszedł do nas już kiedyś, cały w moro. Myślałem, że być może będzie sępić kasę za border zone permit, który niby trzeba mieć. Ale nie. Chciał kupić Krzyśka panel słoneczny.
- skolka?- Palec na panel. Mój też był obok ale nie wzbudził zainteresowania. Ustalam z Krzyśkiem cenę, bo on nie potrafi nic powiedzieć,, oprócz jednego ruskiego kawału o psie.
- 50 USD (naprawdę więcej)
- 30? 
To jest niewiaryodne. Gość nie wie nic. Jaką to ma moc, jakieś wyjście, nie wie czy działa, ale już handelek.
To teraz dalszą część historii. Aha, potem ładowaliśmy panelami w kamieniach za namiotem żeby nie zniknęły sprzed namiotu podczas naszej nieobecności.

To teraz dalej. Spakowani, czekamy. Przyjeżdża Nursaid. Po drodze wskakuje mu na konia ten od panelu - Żakuj. Żakuj bo Nursaid wziął narty na konia i pojechał a Żakuj wziął tylko mój pusty plecak i szedł za nim pieszo. :)
Schodzimy na dół, w butach skiturowych, bo jeszcze śnieg miejscami, nie chcemy się zapaść, no i rzeki lodowcowe. W górach wysokich najgorsze jest to co w zwykłych, czyli jak się śnieg wsypie do byś od góry. Idzie się super wygodnie, szybko, 15 kg na plecach, jak piórko. Potem już w adidasach. Do 4000 adidasy z Decathlona najlepsze. No i na przełęczy podróżników dogania nas Żakuj, na koniu, z naszymi nartami i moimm plecakiem, który chce kupić. Targujemy się (foto), najpierw dla zabawy, ale potem już na serio. Ostatecznie on proponuję 2000 som, ja 2500, ale zdradzę wam, że za 2000 bym przedał. 2000! 110 polskich złotych za 14 letni plecak, kupiony za 140 zł, cerowany i szyty przez babcię i tatę. Gość ma przyjść wieczorem żeby dobić targu. Niestety wieczorem ani rano nie przyszedł. Nie wrócę z kraciastą torbą... Coś mi te interesy w Kirgistanie nie idą. Jak gość, co miał mi dać kirgiską gitarę za ruską kuchenkę, ale potem był tylko jego syn, który nie czuł klimatu ruskiej kuchenki.

Schodzimy do zielonych dolin. Latam dronem po wąwozie - ujęcie życia. Siadamy na trawce na necie. Śmiga. Upewniamy świat, że nie zginęliśmy jeszcze.
Cieszymy się z dziwnej pogody, nie zlało nas popołudniu. Tylko troszkę postraszyło śniegiem po drodze. 500 m od Pajzeldy zrywa się wiatr i zaczyna ulewa z gradem. Biegnę z plecakiem. Biegnę z 15 kg plecakiem na 3500m, nic specjalnego. zbieram leżące na ziemi przy jurcie bagaże i chowam się w jurcie.
No! Teraz to Pajzelda ma hotel. Nawet klientów, dwóch Ruskich. Teraz już nie spędzamy w nocy z Nursaidem. Śpimym w wyłożonej dywanami jurcie, gdzie wcześniej był magazyn. Jest klimat.

Idę do Ak-saia. Załatwiam przejazd do Osh na jutro na 9 po 30 dolarów. Do tego dwa piwa (kierownik bazy pamiętał, że o to pytaliśmy i sam proponuję) i to na krechę.
Ak-sai też ewoluował. Stoliczki, dużo różności, turyści, barek. Piwo za 3 dolary - taniej niż w Warszawie do cholery! A to jest bar w bazie górskiej na 3500 metrów, gdzie prysznic kosztuje 5 dolarów, a wszystko przywozi się z najbliższego miasta oddalonego o 6 godzin jazdy. Te bary Warszawskie to jedna wielka mafia.
Woda kosztuje 2 dolary. Tyle samo co pozna papierosów. Ciekawy ten cennik.

Rano zbieramy się. Jesteśmy proszeni na śniadanie na 8. Chleb, dżemy, co ciekawe z pestkami ( wiśnia i żółta śliwka), masło (kajmak), ryż na mleku i czaj. Dobrze zjeść świeży chleb.
Żakuj nie przychodzi. Czekamy na odjazd, rozmawiamy. Upewniam kilku turystów z Indii, że tak, sezon dopiero się zaczyna, mimo, że my już wyjeżdżamy. Rozmawiamy ze znajomym przewodnikiem, któremu podładowaliśmy telefon w dwójce. Zakładał trójkę, Niemcy pomagali mu rozbijać namiotu na 6200. Dowiadujemy się, że dzisiaj przewodnicy z Ak-Saia wyciągali innego przewodnika że szczeliny na grani, na siodle między Razdzielną (C3) a granią szczytową. Mówi, że w dwójce pod obozem też są szczeliny. Wspaniałe... Czyli szczeliny są nie tylko tam gdzie się ludzie wiążą, ale też tam gdzie śpią i w drodze na szczyt. Do tego lawina zamiatająca codziennie drogę z C1 do C2. No i ten świetny zjazd pomiędzy szczelinami. Dobrze że wracamy.

Jedziemy. Jedzie z nami w tej chwili jak to piszę na wybojach ( więc Szymek nie wypominaj mi tym razem literówek) trzymając kolanem szmatę tam, gdzie powinna być gałka od szyby, bo leci stamtąd do środka pył z drogi, 7 osób i kierowca. Jedzie 2 lokalnych co wsiedli gdzieś po drodze, nasza dwójka, Niemiec, co był w jedynce ale zjeżdża na dół bo ma problemy z wysokością, które nie ustają, i jeszcze jedzie z nami Omurbek z żoną!

O Omurbeku chyba nie pisałem, a to dobre. Duże dobre.
Jego syn odebrał nas z lotniska. Mieliśmy z nim jechać do bazy, ale znaleźliśmy tańszą opcję (2x tańszą). A teraz ten sam Omurbek, co chciał nas zawieść za 120 dolarów z Osh do bazy jedzie metr ode mnie w busiku Ak-saia, hahaha. Businessman roku!

Omurbek dzwonił do mnie w noc przed wyjazdem do bazy z Osh chyba z 15 razu. ( dzwoniliśmy mu po południu że jedziemy z kim innym, powiedział nie ma sprawy, może jak będziecie wracać to dajcie znać. No i co? Wracamy razem, hahaha). Dzwonił co minutę, jak my akurat jedliśmy kolację a potem nie odbierał. Miałem nawet print screen z nieodebranych połączeń od niego, które nie mieściły się na ekranie. Przez chwilę się nawet baliśmy że przyjdzie do nas i zrobi awanturę. A potem, będąc w górach mieliśmy z tej sytuacji niezły polew. Jak tylko się pojawił zasięg ktoś mówił "oho, dziwne że Omurbek się nie odzywa". Jak schodziliśmy na dół to mówimy, "ciekawe co u Omurbeka". A potem, stoję obok busa z jakimś gościem, czekamy na kierowcę, on coś gada że ma jurty, jacyś Polacy u niego są, jeden się Wojtek nazywa. To mówię, że ja też, a on na to że w takim razie może gadaliśmy już kiedyś. Ja na to że raczej nie, a on wypala że się Omurbek nazywa. Nie wiem czy Was bawi ta historia ale mnie tak.

Spotkaliśmy 3 nowe pary Polaków. 
1. Turyści w C1.
2. Turyści w BC ( jeden nagle do nas "który z was to Krzysiek Prudel", sława wyprzedza Krzyśka)
3. Para, która stała obok taksówki stojącej obok drogi do BC. Taksówkarz powiedział, że dalej nie jedzie bo droga jest słaba (miał zwykle auto) zanim jeszcze zaczęła się słaba droga.

A teraz, wyjechaliśmy już na asfalt i prujemy do Osh w porywach 70km/h.

Czyli cywilizacja w moim mniemaniu to Internet, auto, jurta, gniazdko, krzesło i stół. 
Ok 16-17 będziemy pewnie w mieście. Pójdziemy sobie na mecz Szwecja Anglia. 

Przepraszam za przydługą historie z omurbekiem, która nie była piewnie aż taka śmieszna, ale nie mogę się do tylu obejrzeć bo się zacznę śmiać ;)

1 komentarz: